21 września ogłoszono skład nowego rządu Francji pod kierownictwem Michela Barniera. Premier mówi o służbie, dialogu i budowaniu kompromisu. Ale wiele osób ma wątpliwości, czy taki rząd to odpowiedź na komunikaty, jakie do rządzących skierowali wyborcy głosując 30 czerwca i 1 lipca. Po pierwsze większość z nich dała do zrozumienia prezydentowi Emmanuelowi Macronowi i jego ekipie (rządzącym od 2017 roku), że chcą zmiany. Po drugie większość głosujących powiedziała „nie” rządom skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego.
Rozszyfrujmy po kolei całą sytuację.
Lewicowy blok (Nowy Front Ludowy, NFP), zwycięzca wyborów, znalazł się poza rządem. Lewica licytowała wysoko – chciała samodzielnie stworzyć rząd, dysponując zaledwie 193 głosami w Zgromadzeniu Narodowym. Prezydent Macron chciał mieć jednak rząd większościowy i bardziej przypominający rząd zjednoczenia narodowego – od lewicy do prawicy. To się nie udało. Lewica, poza komunistami, odmówiła w ogóle rozmów z Barnierem o tworzeniu rządu. W efekcie w jego składzie jest tylko jeden lewicowy rodzynek – minister sprawiedliwości Didier Migaud, były socjalistyczny polityk, a w ostatnich latach raczej wysoki urzędnik (np. szef Trybunału Obrachunkowego). Paradoksem jest, że Barnier może liczyć na poparcie tylko maksymalnie ok. 230 deputowanych. To nadal dużo mniej niż wynosi większość bezwzględna w Zgromadzeniu Narodowym (289).
Nowy rząd jest rządem koalicyjnym, centroprawicowym. Jego trzon stanowią trzy ugrupowania centrowe (Horizons, MoDem i partia Macrona, której grupa parlamentarna nazywa się Razem dla Republiki) oraz prawicowa partia Republikanie. Ponieważ Francuzi nie znają się na koalicjach (do niedawna wybory w V Republice wyłaniały jasną większość bezwzględną), koalicjanci nie spisali żadnej umowy koalicyjnej precyzującej politykę nowej egzekutywy. Zaznaczono tylko pewne „czerwone”, nieprzekraczalne linie np. dla prawicowych Republikanów to niepodnoszenie podatków klasie średniej. Mimo że rozmowy nie koncentrowały się na programie (a bardziej na kwestiach kadrowych), to i tak niewiele brakowało, żeby rząd w tej formule w ogóle nie powstał.
Jean-Luc Mélenchon (lider skrajnie lewicowej Francji Niepokornej) stwierdził, że jest to „rząd przegranych”, a szef socjalistów Olivier Faure, że to „rząd reakcyjny w formie gestu Kozakiewicza wobec demokracji”. Trudno nie przyznać im pewnej racji. Oto okazuje się, że największym zwycięzców ostatnich wyborów są Republikanie, którzy mają zaledwie 47 deputowanych w 577-osobowym Zgromadzeniu Narodowym. Mają nie tylko swojego premiera, ale także 3 ministrów (w tym Bruno Retailleau w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych) oraz kilku ministrów delegowanych i podsekretarzy stanu. Wielu polityków centrowych, którzy znaleźli się w rządzie, jeszcze kilka lat temu należało właśnie do tej rodziny politycznej. Blok centrowy, który w wyborach otrzymał żółtą kartkę od wyborców, dostał 10 ministrów plus ministrów delegowanych i podsekretarzy stanu. W nowym rządzie mamy nawet kilku „rozbitków” z poprzedniego rządu Gabriela Attala – takich jak ministerka kultury Rachida Dati (w młodości ministerka sprawiedliwości w prawicowym rządzie za prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego) czy minister sił zbrojnych Sébastien Lecornu.
Wbrew oczekiwaniom w nowym rządzie nie zasiądzie blisko z związany z prezydentem Macronem Stéphane Séjourné, dotychczasowy minister spraw zagranicznych. 16 września dostał awans na unijnego komisarza, po tym jak tego dnia niespodziewanie do dymisji podał się aktualny komisarz Thierry Breton, odpowiadający za wspólny rynek. Breton miał pozostać w Komisji Europejskiej na kolejną kadencję. Okazało się jednak, że przewodnicząca Komisji Ursula von der Leyen zakulisowo naciskała na Francję, by zmieniła kandydata na komisarza. Osobiste relacje między Bretonem i von der Leyen nie były najlepsze. Dodatkowo w opublikowanej w internecie dymisji Breton podważył sposób zarządzania Komisją przez von der Leyen.
Wśród francuskich komentatorów (tych przychylnych Bretonowi) sprawa pozostawiła pewien niesmak. Podkreślają zasługi Bretona dla UE takie jak walka z platformami cyfrowymi czy jego zaangażowanie w produkcję szczepionek na COVID. Nathalie Saint-Cricq, dziennikarka polityczna francuskiej telewizji, określiła tę dymisję jako „marnotrawstwo”. Pojawiają się też głosy, że to, iż Marcon nie bronił, czy też nie wybronił swojego komisarza, może świadczyć o osłabieniu pozycji francuskiego prezydenta w Unii Europejskiej. Takiego zdania jest np. Jean-Dominique Guliani, prezes francuskiej Fundacji Roberta Schumana, który jednocześnie przyznaje przewodniczącej Komisji pewne prawo do doboru swoich współpracowników. Trzeba też przyznać, że 5 lat temu Breton sam zastąpił w ostatniej chwili Sylvie Goulard, której kandydaturę na komisarz utrącił z kolei Parlament Europejski. Séjourné obejmuje posadę w kiepskich okolicznościach, ale nie jest w unijnych instytucjach przypadkowym spadochroniarzem. Był europosłem w poprzedniej kadencji i kierował centrową grupą parlamentarną Renew.
W nowym rządzie brakuje polityków dużego kalibru czy po prostu znanych. Uderza brak polityków, którzy już dziś wyrażają zainteresowanie prezydenturą (wybory odbędą się w 2027 roku). Z jednej strony trudno się im dziwić – rząd ma małe szanse, żeby przetrwać więcej niż kilka miesięcy, więc po co mieliby wchodzić na okręt, który wkrótce zatonie. Z drugiej strony budzi to duże obawy, że rząd będzie krytykowany i destabilizowany przez osoby teoretycznie należące do jego zaplecza, które w imię własnych interesów będą odcinać się od niepopularnych decyzji.
Rząd powstaje z cichym przyzwoleniem skrajnej prawicy (Zjednoczenia Narodowego, RN). Nowy szef MSW – konserwatywny senator z Wandei – to oko puszczone do RN i jej elektoratu. O ile lewica zamierza na dniach przygotować wniosek o wotum nieufności, deputowani Marine Le Pen (126 osób) na razie nie utrącą rządu Barniera. Z kilku powodów. Dlatego, że Barnier opowiadał się za ograniczeniem imigracji i chce rozmawiać ze wszystkimi ugrupowaniami. Dlatego, że RN chce mieć wizerunek partii odpowiedzialnej, a nie takiej, która spycha kraj w przepaść. A także dlatego, że RN potrzebuje czasu, żeby przygotować się do kolejnych wyborów parlamentarnych. Marine Le Pen, która już teraz nazywa rząd „przejściowym”, pomoże go obalić, ale nieco później – kiedy jej partia będzie bardziej gotowa do marszu po władzę.
Joanna Różycka-Thiriet
Polska Fundacja im. Roberta Schumana